hutnia - bilans 2011 roku
..."Doświadczenie to suma błędów, które popełniliśmy" ...
Solon
Rok 2011 za nami. Co przyniósł? Co zabrał? Spróbuję chronologicznie naszkicować jego przebieg przez pryzmat prac projektu. Będzie to szkic osobisty i subiektywny, ale czy posiadam prawo do używania słowa obiektywny jeżeli chodzi o stan rzeczy, który zostanie dopiero oceniony?
Styczeń 2011 roku. ...Czekam na odzew środowisk archeologicznych, które na skutek mojego grudniowego wyskoczenia jak z kapelusza (publiczna prezentacja Projektu HUTNIA ogłoszona przez media jako przełomowe odkrycie) dały mi klapsa, pouczając jak powinno się odbyć tego typu wydarzenie. Czy mogę mieć o to pretensje? Nie. Spodziewałem się tego. Chłosta jaką dostałem należała mi się. Liczyłem, że po tym laniu i publicznym pouczeniu mnie, ("że gdybym najpierw przedstawił wyniki prac, a nie tylko teorię, że gdybym wpierw skonsultował, a dopiero po tym podniósł publicznie sprawę zostałoby to przez naukowców przyjęte zupełnie inaczej"), nastąpi żądanie przedstawienia dowodów na swoją jakże oderwaną od naukowych dokonań teorię. Czekałem w sumie na dwa publicznie wyartykułowane przez naukę zdania jako pokłosie występku i doczekałem się. Pierwsze, że nikt nie proponował podobnego rozwiązania dotychczas i że powinienem przedstawić dowody. Egoizm pierwszego jest czymś naturalnym i nie ukrywam go ani nie tłumaczę. W drugim zaś otrzymałem promesę na dwie rzeczy, które były dla mnie szczególnie cenne. Przedstawienie teorii i wyników rekonstrukcji oraz konsultacja z zawodowcami o wadze teorii w świetle dowodów zebranych podczas dotychczasowych długoletnich badań, dawały szansę na rozwiązanie problemów na które natrafiłem w pracy. Problemów było mnóstwo. Niestety szybko zrozumiałem, że nie tylko nie dostanę pomocy ale i powinienem spodziewać się czarnych chmur nad projektem. Środowisko kieleckich archeologów postanowiło mnie podpalić na stosie przez ośmieszenie i dyskryminację. W ruch poszły fora internetowe i poczta pantoflowa. Próbowałem gasić pożar, który wywołałem ale na nic. Na szczęście równolegle pojawiła się grupa zwolenników mojej teorii, która z zainteresowaniem słuchała co mam do powiedzenia. Cel, mimo innego niż zakładany w pierwotnym scenariuszu, został osiągnięty. Dyskusja nad uwięzionym w gabinetach i archiwach starożytnym hutnictwem świętokrzyskim została otwarta. Prace publikacyjne i poszukiwania nieznanego w materiałach archeologicznych ruszyły zupełnie innym niż dotychczas torem. Drogi naszego projektu i archeologów rozjeżdżały się niestety z dnia na dzień. Byłem wściekły na ich postawę. Równolegle zabiegając o spotkanie z nimi (dzwoniłem, pisałem maile) byłem pochłonięty zdobywaniem wiedzy. Los chciał, że będąc w trakcje prac gospodarczych na terenie obwodu łowieckiego w którym poluję schyliłem się po żużel, który wprawił mnie w osłupienie. Znalazłem żelazo, którego nie powinienem znaleźć, bo to statystycznie niemożliwe przy wysiłku jakim jest jednorazowy ukłon w stronę gleby. Ucieszyłem się jak dziecko i tak samo naiwnie pomyślałem, że znalezisko w czymś pomoże. Głupotą było nazwanie przeze mnie okoliczności znalezienia żelaza pracami archeologicznymi. A może chciałem trochę podrażnić moich niespodziewanych oponentów? Chciałem i podrażniłem. Dostałem oficjalne pouczenie z Wojewódzkiego Urzędu Ochrony Zabytków w Kielcach, że jeżeli nie przekażę znaleziska to zostanę ukarany. Prędkość reakcji była zaskakująca i uświadomiła mi, że jestem w kręgu milczącego zainteresowania archeologów. Przekazałem więc znalezisko, przedstawiając przy tym wstępne wyniki analizy chemicznej i zasugerowałem czym moim zdaniem jest w ich świetle. Znowu wyszedłem przed szereg.
Spotkałem się w styczniu z dwoma moimi największymi oponentami. Tymi samymi, którzy zganili mnie publicznie za moje naukowe fanaberie. Na spotkanie z dr. Szymonem Orzechowskim wziąłem ze sobą pudło z żużlami i lessowymi fragmentami pieców po moich procesach rekonstrukcyjnych. Żelaza nie wziąłem, bo go nie miałem. Krupinki jakie mi się udało uzyskać chciałem pokazać dopiero po przełamaniu wstydu jaki mi towarzyszył, że są tak mizerne. Nie dotarłem do tego etapu w rozmowie. Orzechowski nawet na sekundę nie wziął do ręki materiału, który mu przyniosłem mówiąc wprost, że takie rzeczy jak mu pokazuję można spreparować w odpowiednim procesie w banalny sposób. Poczułem się jakbym dostał w pysk. Powstrzymałem się od kontry. Namawiałem, że pokażę drewniane piece, których resztki nadal stoją w Jeleniowie i z nich wczoraj pozyskałem te wszystkie próbki. Nie był zainteresowany. Przedstawił mi swoje plany naukowe na najbliższe lata w których wydanie pracy habilitacyjnej wykluczało jakiekolwiek inne działania. Zrozumiałem jasno przekaz. Poprosiłem więc o kontakt z prof. Bieleninem, bo samemu nie udało mi się takiego kontaktu nawiązać. Obiecał, że pomoże w tej kwestii i poinformuje o moich pracach prof. Bielenina i dr. Ireneusza Suligę z AGH. (...) Reprezentującego WUOZ w Kielcach p. Andrzeja Przychodniego miałem okazję spotkać w związku z moim znaleziskiem. Nie oczekiwałem ciepłego przyjęcia. W końcu wezwał mnie pod groźbą kary. Zostałem pouczony i przyznaję, że lekcja była słuszna. Szkoda tylko, że znowu nasze stanowiska w dyskusji o metalurgii naszych przodków jeszcze dalej odsunęła wiedza techniczna Pana Przychodniego.
Luty 2011 roku. Opinia WUOZ w Kielcach dotycząca przekazanego znaleziska poraziła mnie. Nie będę powtarzał dlaczego się z nią nie zgadzałem i nie zgadzam. Zaskoczeniem było, że moja krytyka rzeczonej opinii wywołała wtórne oburzenie archeologów, którzy pisali do mnie broniąc kolegi po fachu. Brnęli przy tym jeszcze głębiej w gąszcz obcej im wiedzy o której wypowiadali się z ułańską fantazją. Zrozumiałem, że trzeba podać do wiadomości więcej faktów, tekstów źródłowych, literatury. Musiałem zbudować płaszczyznę dyskusji opartą o wiedzę techniczną, a nie o opowieści z krypty. Wykorzystywałem więc zimowy czas i zamieszczałem kolejne porcje wiedzy. Robiłem to niestety z nutą sarkazmu i niesmaku jaki wywołała sytuacja w jakiej się znalazłem. Nie lubię ukrywać uczuć pod płaszczykiem "profesjonalizmu", bo uważam, że nauka i uczucia jej towarzyszące mają nierozerwalne więzi. Nauka jest i była dla mnie formą sztuki w której nie ma miejsca na pozorowane ruchy. Można w niej błądzić zdobywając doświadczenie ale nie można udawać, że nie ma praw fizyki, chemii i matematyki. Można się śmiesznie potykać o własną głupotę i podnosić setny raz ale nie należy udawać mądrego i stać w miejscu bojąc się, że ktoś się zaśmieje przy niechybnym potknięciu. Umieszczałem więc w internecie swoje myśli nie dbając o ich nieskazitelność. Prowokowałem i pobudzałem zmysły. Unikałem przy tym sztucznego rozgłosu omijając dostępne w zasięgu ręki kanały dystrybucji moich manifestów naukowych. Nie szukałem poklasku na facebooku, nk, twitterze czy innych stronach, które napędziły by w chorym świecie wymiany informacji tak poszukiwany przez współczesny świat ruch. Nie pozycjonowałem żadnych informacji, nie podnosiłem ich wagi przez statystyki przeglądarek i unikałem jakichkolwiek mediów. Takie było moje założenie. Nie zrozumienie tego i przypisanie innych celów moim działaniom wywołało umocnienie się linii "ja i opozycja" w dyskusji, która nie prowadziła do niczego dobrego w stosunkach z oficjalną nauką. Osiągałem jednak zamierzony cel. Drobne kroczki, dyskusja z kapitalnymi młodymi ludźmi, których umysły nie zaprogramowane wcześniej, jak brzytwa szatkowały wiedzę na czynniki pierwsze. Każdemu, kto będzie kiedykolwiek pracował na polu nauki z młodzieżą, życzę podobnych doznań.
Byłem głodny wiedzy. Potrzebowałem dostępu do archiwum Muzeum Archeologicznego w Krakowie. Po obiecującej rozmowie telefonicznej z p. Tomaszem Wichmanem, wystąpiłem na drodze mailowej z prośbą o pozwolenie na wgląd w archiwa muzeum, dotyczące starożytnego hutnictwa Gór Świętokrzyskich. Niestety odpowiedziano mi, że jedynym dysponentem archiwum jest prof. Bielenin i to do niego powinienem się zwrócić o udostępnienie materiałów. Ponieważ czekałem na kontakt z Profesorem obiecany przez dr. Orzechowskiego i podjąłem taką próbę (niestety z lichym efektem), nie dublowałem kanałów umożliwiających dotarcie mi do Profesora. Wycofałem się tymczasowo z tej drogi zdobywania wiedzy. Czekałem na wieści od dr. Orzechowskiego. Przyznam, że nie byłem szczęśliwy z tego powodu. Byłem wręcz wściekły. Napisałem nawet list do Profesora nie czekając na pośredników z Kielc i Krakowa. Zaadresowałem go na zdobyty na chybił-trafił adres w rodzinnych dla Profesora Brzeszczach. Niestety list powrócił nie znajdując adresata. Nie wiedziałem, że Profesor mieszka od lat w Krakowie. Pozostało mi czekać i robić swoje.
Marzec 2011 roku. Poszukując pni porażonych hubą wiedziałem, że najlepszym źródłem ich pozyskania będzie Świętokrzyski Park Narodowy. Znam go jak własną kieszeń. Wiem też jakim się rządzi prawami i szanuje je. Wystąpiłem więc na piśmie do dyrektora parku z prośbą o sprzedaż pnia porażonego hubą, których tysiące leży w parkowym lesie. Nie musiał pochodzić z obszarów ochrony ścisłej tylko z terenów na których prowadzona jest gospodarka leśna. Wiem, że takie drzewo jest okazjonalnie sprzedawane jako opałowe ale niechcący wspomniałem w piśmie, że nie posłuży mi do opału, tylko do badań. Poprosiłem również o szacunkową informację jak dużo takiego porażonego drewna odnotowuje się w statystykach naukowych parku w poprzednich latach. Telefon jakim zaskoczył mnie dyrektor Huruk i krótka rozmowa uświadomiły mnie, że są pewne formalne procedury, które powinienem spełnić, by móc wejść w posiadanie takiego pnia do badań naukowych. Formularz zamieszczony na stronach internetowych parku będący podstawą do rozpoczęcia procedury to pierwszy etap. Wypełniłem go z nieodpartym uczuciem, że tworzę dokumentację do czegoś, czego nie ma. Kierunek badań, tytuły naukowe, cel badań, zaplecze, mecenat, etc. ... kolejne pola formularza. Wymóg to wymóg. Wypełniłem i wysłałem. W odpowiedzi, która nad wyraz szybko nadeszła dowiedziałem się, że nie mam szans na pozyskanie takiego pnia, bo to kłóci się z misją parku, a moje badania są zbędne, bo ich wynik nie wskaże czy takie drzewa mogły być istotnym materiałem w rękach rzemieślników kultury przeworskiej. Dowiedziałem się również, że nie posiadam odpowiedniego cenzusu naukowego (trudne słowo, którego znaczenie sprawdziłem przy tej okazji w wikipedii) by starać się o powyższe dane i prowadzić badania na terenie parku. Tak więc otrzymałem recenzję nieistniejącego procesu badawczego, krytykę braku wykształcenia autora i wynik nieistniejących badań w jednym. Pieczęć z tytułem "dyrektor profesor nadzwyczajny doktor habilitowany Stanisław Huruk" podkreśliła granicę przestrzeni kosmicznej dzielącej mnie od środowiska do którego się zbliżyłem. ...a chciałem tylko legalnie kupić spróchniałe drzewo.
Korespondencja, która od Was nadchodziła pozwalała nam odnaleźć wychodnie rud żelaza, pnie porażone hubą i zakreślała pierwsze kręgi naukowe, które są zainteresowane naszymi pracami. Pojawili się pierwsi przedstawiciele archeologii, metalurgii i historii. Budowała się nadzieja na podjęcie współpracy. Niestety jakoś się rozwodniła w deklaracjach, które nie doczekały się realizacji. Z całym szacunkiem dla wszystkich, którzy zaproponowali nam pomoc - od samej deklaracji nic się nie zmienia. "Czynu potrzeba nie zbytecznej mowy" jak pisał Bertold Brecht. Wiemy, że jesteście zasypani pracą i nie możemy wymagać zbyt wiele uwagi ale mam wrażenie, że waga prac do których zapraszamy jest warta pochylenia się na chwilę nad nami. Okazuje się, że dr Szymon Orzechowski miał rację pytając mnie retorycznie "kogo dziś poważnie obchodzi starożytne hutnictwo świętokrzyskie?"
Kwiecień 2011 roku. Zbiegiem okoliczności obydwa centra starożytnego hutnictwa (świętokrzyskie i nadnidziańskie) pokrywają się z moimi terenami łowieckimi. Łażenie po polach przy wiosennej obserwacji tropów służącej do inwentaryzacji zwierzyny płowej, zaowocowało kolejnymi odkryciami archeologicznymi. Tym razem znaleźliśmy liczne fragmenty lessowej obudowy szybowej pieców, żużle z drewnem w nich uwięzionym, odlewy żużlowe kanałów prawdopodobnie z części nadziemnej pieca i grąpie z żelazem ze starożytnego procesu dymarskiego. Każde ze znalezisk jako żywo zbliżało do potwierdzenia mojej teorii. Stanowiły przy tym niezwykłą rzadkość w odkryciach archeologicznych. Były namacalnym dowodem tego o czym chciałem się dowiedzieć z archiwów muzealnych i od naukowców posiadających nieznaną mi wiedzę. Podczas wizyty w WUOZ w Kielcach kiedy to porządkowałem formalne stosunki związane ze znaleziskami, miałem okazję odbyć krótką rozmowę z dr. Szymonem Orzechowskim. Poinformował mnie, że prof. Bielenin odrzuca moją teorię i nie ma czasu na spotkanie się ze mną. Pomyślałem sobie - trudno. Liczyłem na coś więcej. Ton w jakim ogłosił to przekazujący wiadomość pośrednik, upewnił mnie w przekonaniu, że po "drugiej stronie" wypracowano wspólne stanowisko w mojej sprawie. O kontakcie z dr. Suligą nie było już mowy. Nawet nie dopytałem. Wyrok zapadł. Kolejnej rozprawy w tym składzie sędziowskim nie będzie. W tym samym czasie nadeszła pisemna odpowiedź na moja prośbę o wgląd do archiwum Muzeum Archeologicznego w Krakowie. Dyrektor placówki poinformował mnie, że tylko prof. Bielenin może udostępnić mi zbiory. Drzwi naukowych gabinetów zatrzasnęły się z hukiem.
Przyszła wiosna, która pozwoliła na rozpoczęcie długo oczekiwanych rekonstrukcji. Bez obecności archeologów, którzy odrzucili moją teorię nim ją poznali, rozpoczęliśmy prace. Kolejne próby przynosiły zaskakujące efekty. Olbrzymia liczba zmiennych, które wpływały na przebieg procesu produkcji żelaza, poddana naszej chaotycznej kompilacji, na przemian frustrowała i budowała. Eksperymenty z piecem. Wydłużenie procesu do nawet dwóch dób skłaniało do zwiększenia udziału lessu w budowie pieca. W oczekiwaniu na proces wytopu drewniany szyb wypalał się i pod koniec procesu było go coraz mniej lub wcale. Zamiast upierać się i szukać sposobu na ratowanie teorii drewnianego pieca zrozumiałem, że prawda tkwi po środku. W odróżnieniu od moich oponentów ja nie broniłem swojej teorii tylko szukałem rozwiązania. Less był potrzebny w większej mierze niż myślałem pierwotnie ale bez drewnianego korpusu nic bym nie zrobił, nawet gdybym się upierał. Wypracowany w eksperymencie model pieca dawał nadzieję na udany proces. Niedocenionym przeze mnie problemem okazała się kwestia przygotowania wsadu. Ruda żelaza i jej preparacja wyrosły nagle jak ściana płaczu na drodze do pochopnie założonego w harmonogramie sukcesu. Cios prosto w szczękę. Dechy i liczenie. Jak ochłonąłem zacząłem od nowa przyglądać się problemowi, który nigdy do odpowiedniej rangi nie został zasygnalizowany w literaturze. Wszyscy głośno sprzeczali się tylko o dmuch i o to jak budowano piec. Ja to miałem jakby na drugim planie. Utkwiłem zaś w miejscu, którego w ogóle nie przewidziałem.
Maj 2011 roku. Kolejne eksperymenty. Olbrzymim wysiłkiem kradniemy każdą wolna chwilę, by postawić kolejny piec i przeprowadzić kolejny eksperyment. Zarwane noce i ciągłe rozczarowania. Gdyby nie atmosfera rodzącego się odkrycia i prawdziwa pasja z jaką uprawialiśmy tą jakże oryginalną naukę, byłoby nam ciężko. Ileż razy padało stwierdzenie "jestem pewny". Ile razy czułem jego gorzki smak przy kolejnym potknięciu. Ile razy kusiło mnie nagięcie tego czy owego, by osiągnąć sukces, pochwalić się nim i dać energię zespołowi na dalsze dni ciężkiej pracy. Czas płynął. Pnie płonęły, a ja szukałem błędu, który popełniam. Obrałem sposób na dojście do celu przez drogę bezwzględnej samodyscypliny naukowej. Krytykowałem siebie ze zdwojoną siłą. Szedłem w wąskie specjalizacje eksperymentu. Wprawiałem w osłupienie i nawet kiepsko skrywane politowanie przypadkowych obserwatorów fragmentu moich eksperymentów. Szukałem prawdy. To dużo trudniejsze niż masowa obrona teorii "jeden za wszystkich - wszyscy za jednego". Byłem zmęczony. Miałem nadzieję.
Czerwiec 2011 roku. Uczucia jakie towarzyszyły frontowi prac są znane tylko tym, którzy błądzili nie będąc pewnym czy uda im się odnaleźć drogę na czas. Odpowiedzialność za wizerunek zespołu, która ciążyła na moich barkach była przy tym coraz większa. Na szczęście otaczają mnie ludzie, którzy w głębi ducha wierzą w moją zdolność oceny sytuacji i umiejętność łączenia faktów w spójną całość. Dzięki nim i ich wytrwałości oraz splotowi kilku okoliczności nazywanych szczęściem, uzyskałem pierwsze poważne z naukowego punktu widzenia żelazo w miejscu, które zaplanowaliśmy i w procesie spełniającym wszystkie założenia teorii. Potwierdziłem na drodze rekonstrukcji, że podstawowym budulcem pieca jest pień drzewa, że less jest używany jako polepa, a nie jako konstrukcja samodzielna, że dmuch był naturalny, że paliwem było oprócz węgla drzewnego w znacznej mierze drewno i gaz drzewny, że stworzyłem środowisko swobodnego krzepnięcia żużla, że żelazo separowało się dokładnie od spływającego odpadu w górnej części pieca. Wszystko to dzięki pozornie nieudanemu eksperymentowi i deszczowi, który na długo przerwał dalsze prace.
Lipiec 2011 roku. Zaplanowane na pierwszy miesiąc wakacji prace rekonstrukcyjne utonęły w strugach deszczu. Prognozy nie dawały nadziei na poprawę pogody. Taka sytuacja wywaliła do góry kołami wszelkie plany na najbliższe miesiące. Harmonogram zaplanowanych prac legł w gruzach. Na szczęście pojawił się problem preparacji rudy przed umieszczeniem jej w piecu. Dostarczył tylu niewiadomych, że głód niepokornego mózgu został nimi zaspokojony. Wynik badań okazał się kluczowy dla powodzenia odtwarzanego procesu. Używanie "sproszkowanej" rudy rozwiązywało poważne kwestie. Tłumaczyło m.in. brak bryłek rudy w klocach żużla i pozwalało na lepszą reakcję z reduktorami. Przy wypracowanym kształcie komory pieca drobniutka frakcja nie była przeszkodą, wręcz przeciwnie. Rodziła niestety wątpliwości na etapie jej preparacji. Czy aż tyle pracy starożytni musieli wykonać by przygotować wsad? Czy nie dało się tego uniknąć? Odpowiedzi doczekałem się za parę miesięcy.
Zamiast w strugach deszczu siedzieć nad sproszkowaną rudą rozjechaliśmy się po świecie, by odpocząć i oderwać głowę od ogromu pytań. Mimo to nawet na wakacjach w odległych od Gór Świętokrzyskich miejscach towarzyszyły mi porażone hubą pnie, wydrążone pnie, wychodnie rud żelaza, etc... Obłęd?
Wakacje 2011 roku. Rusza nowo wybudowane Centrum Archeologiczno-Kulturowe w Nowej Słupii. Dymarki jak co roku przyciągają tłumy. Nie ma mnie na imprezie, bo nadrabiam zaległości w spędzaniu czasu z najbliższą rodziną. Odpoczywam? Przecież w tym samym czasie mógłbym się przyjrzeć chociażby nowej koncepcji załadunku pieca przez rekonstruktorów z mazowieckiego kręgu badaczy starożytnego hutnictwa. Nawiązanie do technik afrykańskich, które było przez pewien czas również w moim centrum uwagi, mogło być wspólnym wątkiem w dyskusji o technice wytopu. Tylko czy ktoś chciałby ze mną dyskutować? Przecież ośmieliłem się skrytykować nieudolność naukowców zarówno w procesie badawczym jak i w jego wynikach. Nie może mi to ujść płazem. (...) Gdyby zobaczyli jak kapitalnie działa mój piec, jaki ma ciąg, jaką temperaturę, jaką żywotność i jak łatwo się go buduje... Gdyby podjęli się trudu analizy problemu, zamieniając lojalność wobec naukowców na gest wobec nie znającej sztucznej hierarchii nauki. Gdyby.
Październik 2011 roku. Problem preparacji rudy nadal wierci dziurę w głowie. Analiza publikacji związanych ze składem chemicznym żużli, wydajnością procesu, zapleczem surowcowym, itp. odkrywa schowany pod dywan problem. Jak była przygotowywana ruda żelaza wkładana do pieca? Czy tylko ją kruszono i prażono? Czemu nie ma jej w żużlach? Czy sedymentacja jest masochistycznym rozwiązaniem na preparację wsadu? Trzeba sięgnąć do znalezisk archeologicznych, by uzyskać odpowiedzi na kilka pytań, które nie znalazły się w znanych mi publikacjach. Jaki był skład chemiczny żużli, które otaczały grąpie? Nie były to żużle odpadowe z kotlinek tylko pochodziły z miejsca w którym proces jest nieznany. Na dostęp do grąpi z Muzeum Archeologicznego w Krakowie nie mogłem liczyć. Na szczęście znaleźliśmy takie grąpie i przekazałem je do WUOZ w Kielcach. Musiałem tylko poprosić czy mógłbym je przebadać. Okazało się, że wraz z innymi naszymi znaleziskami są właśnie w toku procedury badawczej. Z radością przyjąłem informację, że zostanę poinformowany o wynikach badań. Super! Mało tego - zaproponowano mi żebym kolejne badania archeologiczne, które niechybnie poczynię oparł o literę prawa i wystąpił o zgodę na prace w terenie. Otrzymam ją pod warunkiem poszanowania prawa i procedur z nim związanych. Taki obrót sprawy mile mnie zaskoczył. Tym bardziej, że jesienne prace gospodarcze w moich łowiskach stworzą okazje do włóczenia się po zaoranych polach, chciał nie chciał odkrywających ślady po naszych przodkach. Ciągnęło mnie jak nie wiem co, by móc legalnie przewrócić hałdy kamieni wyoranych z pól i przyjrzeć się im w poszukiwaniu okruchów wiedzy w zgodzie z prawem. Przychylność p. Andrzeja Przychodniego i decyzja wojewódzkiego konserwatora zabytków p. Janusza Cedro otwierały nowy rozdział w relacjach mojego projektu. Nie-archeolog uzyskał zgodę na badania archeologiczne! Zrozumiałem, że jest to jednorazowy kredyt zaufania i na następne mogę liczyć dopiero gdy wywiąże się z obowiązków pierwszego. Obiecałem sobie, że nie zrobię niczego co mogłoby zerwać nitkę porozumienia. Oczywiście nie miało to nic wspólnego z przychylnością dla mojej teorii i sposobu jej dowodzenia. Zawodowa ścieżka wyczerpywała nasze relacje.
Listopad 2011. Choć trudno to było zobaczyć na stronach naszego projektu, był miesiącem, który zasypał mnie lawiną zdarzeń.
Zmarł prof. Bielenin. Odszedł człowiek, który w głębi ducha był dla mnie jedną z największych zagadek w badaniach nad starożytnym hutnictwem. Nie miałem okazji poznać go osobiście i dlatego gros pytań, które kotłują się w mojej głowie nie doczeka się odpowiedzi. Mętlik się wzmógł, gdy w drodze na pogrzeb Profesora mogłem porozmawiać z jego bliskimi przyjaciółmi, Państwem Micorek. Przyjaźnili się od wielu lat, często spędzali wspólnie wakacje, odwiedzali się, rozmawiali o tym i owym - również o mojej teorii. Ku mojemu zaskoczeniu Kaziu Micorek zapewnił mnie, że Profesor nie odrzucił jej i przyglądał się jej z zainteresowaniem. Kiedyś nawet przy wspólnej rozmowie Kazia, Profesora i dr. Szymona Orzechowskiego, Profesor stanowczo podkreślił, że nie należy lekceważyć moich propozycji, bo mają sens. Taka informacja mnie zaskoczyła totalnie. Kazimierz Micorek jest znanym i cenionym powszechnie regionalistą, a przy tym człowiekiem, którego osobowość ujmuje pogodą ducha i przyjacielskim usposobieniem. Jestem pewny, że nie powiedział by mi o tym wszystkim, gdyby takie fakty nie miały miejsca. Jak się do tego miała informacja, którą wcześniej otrzymałem od dr. Szymona Orzechowskiego? A może moja ewolucja teorii skłoniła Profesora do zmiany stanowiska? Szkoda, że Profesorska "recenzja" moich prac, jaką w wielkim skrócie naszkicowała mi rozmowa z Kaziem Micorkiem nie doczekała się ciągu dalszego. Szkoda, że nasze drogi nie skrzyżowały się. Szkoda, że nie da się cofnąć czasu bym mógł jeszcze raz spróbować przebić się przez kordon chroniący Profesora. Szkoda, że nie dowiedziałem się wcześniej, że ten kordon działał chwilami w dwie strony. Szkoda. (...) Nadal jestem zdania, że prof. Bielenin mylił się w kwestii rekonstrukcji pieca. On sam był świadom całej masy sprzeczności jakie towarzyszyły proponowanemu przez niego procesowi dymarskiemu. Nazwał po ponad 40 latach swój piec "modelem teoretycznym", bo w praktyce nie potrafił potwierdzić jego działania. Zdobył się na taki ruch po latach eksperymentów i doświadczeń. Własnych, a nie innych badaczy. Nie mielił cudzego dorobku, tylko sam go dobywał. Za to go będę szanował do końca świata i jeszcze jeden dzień dłużej. Nigdy nie mówiłem inaczej. Rozumiem go jako człowieka, wiem w jakich czasach i realiach pracował i być może one zniekształciły pewne fakty, czyniąc przedwcześnie fiestę z sukcesu, który się dopiero rodził. Jestem pewny, że nikt inny jak On i prof. Mieczysław Radwan stanowią absolutny trzon wiedzy o starożytnym hutnictwie świętokrzyskim i faktu tego nie podważa moja teoria. Ewolucja w nauce to nie palenie ognisk z książek, by ogrzać przy nich kolejne pokolenia badaczy. Nie zgadzać się, krytykować, podważać to absolutne lewary nauki i bez nich nic nowego, by się w niej nie wydarzyło. Jestem pewny, że Profesor to rozumiał, bo sam używał tych narzędzi ze swobodą i bez skrępowania. Niestety teraz do głosu dochodzą takie narzędzia jak kopiarki, edytory, wyszukiwarki i multimedia, a sukcesy odnoszą kuglarze sprytnie się nimi posługujący.
(...)
Otrzymana oficjalna zgoda na prowadzenie badań archeologicznych w rejonie Łysogór, zaprowadziła mnie w miejsce, które wcześniej zaowocowało odkryciem tajemniczego żużla z żelaznymi wtrąceniami i starożytnego grąpia. Ich losy opisałem wcześniej. Zmysł, który mnie tam wygnał nie zawiódł i tym razem. Badania przyniosły odkrycie, które mnie powaliło. Znalazłem z moim bratem kilka kilkukilogramowych żużli przesyconych żelazem. Odłożone na hałdę przez miejscowego rolnika, wymagały tylko schylenia się po nie. Niestety rolnika nie zastaliśmy w domu i dlatego, by poznać miejsce z którego wydobyto kamienie, pofatygowaliśmy się tam następnego dnia. W sile czterech chłopa pojechaliśmy nie tylko dowiedzieć się skąd pochodzą kamienie ale i przerzucić resztę rumoszu. Mój brat Mateusz jak zwykle musiał się pochylić nad jednym z nich, by kolejny raz fart mu towarzyszący wylazł na światło dzienne. Wystający z ziemi kawałek obrośniętego czegoś, okazał się litym żelazem. Stanowił kawałek większego obiektu ukrytego pod powierzchnią ziemi i gołymi rękami nie udało się go ruszyć. Właściciel posesji tym czasem wylał nam na głowy kubeł zimnej wody informując, że znalezione przez nas żużle pochodzą z jakiejś huty i przywieziono je gdy robiono drogę w latach 80-tych XX w. Czyżby teoria p. Andrzeja Przychodniego okazała się być trafną i przyszło nam się o niej przekonać w najmniej oczekiwanych okolicznościach? Z uwagą przyglądałem się żużlom z licznym żelazem i nie mogłem za cholerę przyjąć do wiadomości informacji przekazanych przez rolnika. Owszem może to i przywieziono przy budowie drogi i pochodzi z jakiejś huty ale nie jest odpadem współczesnego procesu metalurgicznego. Gdy następnego dnia przyjechałem wydobyć kawałek żelaza, który wystawał dosłownie dwa metry od asfaltu w samym środku wioski, ten sam nad którym pochylił się pierwszy raz mój brat, szczęka mi opadła. Po wyjęciu go z ziemi okazał się ważącą 400 kg nienaruszoną bryłą żużla, topników i żelaza, które wykazywało cechy upłynniania. Całość wręcz była naszpikowana grąpiami. Niczego podobnego nie widziałem do tej pory. Znalezisko z niemałym wysiłkiem załadowaliśmy na przyczepkę i pojechaliśmy do WUOZ w Kielcach. Pan Daniel Czernek, który wchodzi w zespół nadzorujący moje prace archeologiczne również nie widział niczego podobnego wcześniej. Zgodnie orzekliśmy, że warto się uważniej przyjrzeć znalezisku. Niezbędne będą badania i konsultacje w kręgach metalurgicznych. >>>
(...)
Jedna z najważniejszych książek o starożytnym hutnictwie wpadła mi w ręce przez przypadek. Śledząc dorobek naukowy i publicystyczny prof. Radwana wielokrotnie trafiałem na tytuł "Rudy, kuźnice i huty żelaza w Polsce" ale nigdy nie miałem okazji mieć tej pozycji w dłoni. Niski nakład książki czynił ją mało dostępną, a tytuł sugerował bardziej, że dotyczy metalurgii średniowiecza. Gdy nabyłem ją do swojej biblioteczki okazało się, że zawiera wiedzę, której tak bardzo mi brakowało w dotychczasowych badaniach. Szukałem w niej wątków do teorii związanej ze średniowiecznym znaleziskiem, a znalazłem brakujące elementy do układanki o starożytnym procesie dymarskim. Informacja zawarta w książce o tym, że głównym celem wydobycia starożytnej kopalni w Rudkach była śmietana hematytowa, wprawiła mnie w osłupienie. Według prof. Radwana prace badawcze K.Bielenina w kopalni w Rudkach również na to wskazywały. Z literatury wiem, że podobnie twierdził prof. J.Piaskowski. Mnie jakimś trafem utkwiło do tej pory w głowie twierdzenie Orzechowskiego, który w swojej pracy doktorskiej odrzucił teorię śmietany hematytowej jako wsadu do pieca dymarskiego pozyskiwanego w Rudkach. Uwypuklił raczej wiodącą rolę syderytu i limonitu. Czy miał jednak ku temu podstawy i co skłoniło go do odmiennego stanowiska? Dlaczego nie wpadłem wcześniej na ten wątek w badaniach? Skupienie się ponowne nad śmietaną hematytową, której przecież sam m.in. użyłem do swoich eksperymentów, uświadomiło mi coś niezwykle istotnego. Śmietana hematytowa to nic innego jak osad z geotermalnego źródła niosącego w wodzie związki żelaza, które po kontakcie z tlenem atmosferycznym, tworzą typowy tlenek żelaza, który osadza się na zasadach zjawiska sedymentacji! To co zaproponowałem sam sobie jako proces preparacji rudy, tu w Rudkach działo się przez tysiące lat samoczynnie! Zgromadziło w wielkich pokładach doskonały wsad do pieców starożytnych hutników! Archeolodzy znajdowali właśnie taką śmietanę hematytową na stanowiskach dymarskich o czym wspomina tylko prof. Radwan w tejże książce. Niesamowite! Czemu o tym nie dowiedziałem się wcześniej? Moja ściana płaczu problemu preparacji rudy zaczęła wysychać.
Grudzień 2011 roku. Znalezisko olbrzymiej łupy żelaza przesterowało prace nad starożytnym hutnictwem. Wgryzłem się głębiej w średniowieczne rudy i kuźnice, by dojść do odważnej hipotezy, że nasze znalezisko jest produktem styryjskich pieców, których obecność na ziemiach polskich szacuje się na XVII w. Szacuje jest prawidłowym terminem, bo nikt tego nie dowiódł, że w ogóle były na naszych terenach. Obecność dwóch faz tworzenia się metalu (ciekłej i grąpi "wyrastających" wprost z fajalitu) oraz bogate w tlenki metali spoiwo żużlowe z wtrąceniami zachowanych topników, wskazują na właśnie taki proces metalurgiczny. Piece styryjskie były łącznikiem między procesami dymarskimi i wielkopiecowymi i trwały dość krótko w ewolucji metalurgii. Jeżeli badania potwierdzą moją hipotezę to znalezisko będzie jedynym takim w Europie, a może i na świecie. Nie udało się nam namierzyć podobnego w żadnym ośrodku muzealniczym. Próbuję zainteresować muzea w Polsce, by te opowiedziały się ile warta jest dla nauki ta "kupa żelastwa i żużla". Ekomuzeum w Starachowicach i Muzeum Techniki w Warszawie są poważnie zainteresowane. Zobaczymy jak potoczą się losy badań.
Nadszedł nowy, 2012 rok. Rozdział 2011 został za plecami. Dla mnie zawsze ten okres będzie chwilą na podsumowanie pewnego zamkniętego rozdziału życia. Po krótkiej analizie dochodzę do wniosku, że mogłem dać z siebie więcej, przeprowadzić jesienią jeszcze kilka wytopów, a badania nad rudą odłożyć na zimę. Uważam jednak, że mijający rok należał do bardzo owocnych. Mam piec. Mam żelazo. Mam proces. Mam rudę i sposób jej przygotowania. Mam wraz z moim zespołem serię odkryć archeologicznych niezwykle rzadkich i wyjątkowej wagi dla procesu rekonstrukcyjnego i dowodowego. Mamy również olbrzymie znalezisko i kilka mniejszych ale równie ciekawych, które poszerzają nasze kręgi badawcze na średniowieczne hutnictwo. Czy w czymś zaszkodziłem swoją pracą? Pomijając spokój obrońców dotychczasowej teorii procesu dymarskiego, który naruszyłem swoją impertynencją naukową, nie nadepnąłem nikomu na odcisk. Czy czegoś żałuję? Tak. Nie mogę sobie darować, że nie podjąłem większych starań, by spotkać się z prof. Bieleninem. Teraz to już niemożliwe. Czy coś planuję? Tak. Wiosną zaproszę Was do publicznego pokazu rekonstrukcji procesu pozyskania żelaza w piecu dymarskim kotlinkowym! Wszystkiego dobrego w Nowym Roku! Kochajcie i bądźcie kochani! Pracujcie, budujcie, bądźcie sobą i sięgajcie gwiazd!
Marcin Marciniewski